Rikshikesh

 Przyjechaliśmy tu malutką auto-rikshą prosto z Haridwaru. Jechało nas w środku jedenaścioro: cała hinduska rodzinka i my, a i jeszcze nasze dwa plecaki,  czyli trzynaście dość sporych „obiektów”.  Ciasno, przytulnie i z wiatrem we włosach. W połowie drogi nasz pojazd zatrzymał się na poboczu. Na  pustym parkingu pośrodku niczego stała druga riksza. Kierowcy zaczęli rozmawiać.  Wymienili się pieniędzmi i... nami – niechętnie i powoli podobni do sardynek ułożyliśmy się w kolejnej małej auto-rikszy. Może każdy kierowca jedzie tylko połowę drogi, tą którą zna lepiej i która jest mu po prostu bliższa? Jak w wielu innych sytuacjach tutaj i tym razem  nie mamy pojęcia dlaczego?

W ten sposób przemieściliśmy się  pomiędzy dwoma miastami. Jedno jest mekką hinduską, do której pielgrzymują tysiące, żeby obmyć się w świętej rzece. Drugie jest mekką turystów pragnących zapoznać się z tajnikami jogi, medytować i przy okazji spacerować uliczkami, którymi przechadzali się Beatlesi. Łączy ich Ganges i 20 kilometrów brudnej, zakurzonej drogi.  Nie często pielgrzymi z jednego z nich pojawiają się w drugim. 


W Haridwarze byliśmy zjawiskowi, chodząc z naszym aparatem nie mogliśmy spokojnie przejść uliczką, żeby nie zostać zagadniętymi przez lokalnych mieszkańców. -Helooo, hał ar u, from? Oto powtarzające się pytanie, pozostawiające Bretta w ciąglej niepewności, czy odpowiedzieć jak się dzisiaj czuje, czy skąd pochodzi. Zwykle odpowiadaliśmy - Poland. Po tym dziwnie brzmiącym słowie nastawała cisza albo niedoszły rozmówca obdarzał nas pięknym uśmiechem i kończył  konwersację zdaniem -It is bjutiful kantri (tak samo odpowiedziałby, jeśli wybrałabym powiedzmy Zanzibar na miejsce mojego urodzenia). Cudnie pochodzić z kraju, z którym nikt nie ma tutaj żadnych konotacji. Podróżując  po Europie zawsze czułam, że słowo Poland w jakiś sposób mnie określa. Jakby abstrakcyjne pojęcie kraju przyklejało się do twarzy tuż obok plakietki - turysta.  Sposób na odczarowanie tego wrażenia to po prostu podróż na inny kontynent, tam nikt nic nie wie o „twojej historii”, „twojej kulturze”, „twoich rodakach, cięzko pracujących w Angli”, nie ma potrzeby określania wobec „twoich-jego” kategorii, bo nie istnieją. Skoro nie są uniwersalne to znaczy, że są nieprawdziwe.  Żeby było zabawniej tutaj Izraelczycy mają swoją „historię”.  Z wdzięcznością  patrzyli na mnie, kiedy mówiłam o ich pochodzeniu: Italy?, Spain?

Tak bardzo przyzwyczaiłam się do odbioru Polskości, że  czasem,  dodawałam -Next to Germany - zdziwiona, że nikt nie ma pojęcia skąd jestem. Wtedy hindusi kiwali głowami i uśmiechali się ze zrozumieniem, ale rozmowa się kończyła. Wystarczyło jednak, żeby Brett powiedział o Australii i pytania o krykiet, ukochany sport obu narodów, zaczynały kontakt.

W Rishikeshu mieliśmy nadzieję na nieco wytchniena od pytań, zdjęć, wpatrzonych w nas oczu.  W końcu jest to światowe centrum jogi! Coś, co niesie ze sobą w nazwie – „światowe” i do tego jeszcze „centrum” w mojej głowie buduje obraz bardzo europejski, a właśnie europejskosci nam było trzeba. W tym przypadku miała się ona ograniczać do większej ilości turystów, ciepłej wody, spokoju od głosnych klaksonów  i poczucia, że nie trzeba być cały czas czujnym,  a to było już bardzo dużo.  Jeśli do tej całej nazwy dodamy pojecie jogi, to Rishikesh powstał w mojej głowie jako miasto ludzi wstających z uśmiechem o poranku, ćwiczących  powitanie słońca,a następnie medytujących na ogromnych głazach nad brzegiem Gangesu. Jest jeszcze  historia z Beatlesami, którzy pisali tu kolejną płytę medytując w jednym z aśramów, są lekcje gry an sitarze albo tabli, leczenie kryształami, masaże wszelakie, nauka śpiewu mantr, ayurvedyczna herbatka przy relaksacyjnej muzyce typu  Krishna Das lub Deva Premal. Innymi słowy duchowa atmosfera, gdzie tylko spojrzysz.

Wjechaliśmy do miasteczka  i po raz pierwszy zobaczyliśmy Indyjskie góry.  Byliśmy u stóp Himalajów.   Na reszczie moje oczy mogły oprzeć się o łancuchy zielonych ścian, tutaj tak pięknie i ostro odbijających się od tła nieba. Lubią to, przyzwyczaiły się. Zaraz potem Ganges, płynąca z niezwykłą siłą przez miasteczko, na tle statycznych soczyśnie zielonych gór. Mocne ciemne chmury z tle zapowiadały deszcz. Nadchodził z daleka, powoli, z mgłą i właściciele kramików powoli zbierali swoje towary. Kiedy chmury przedostały się przez sztyty gór, woda zagrała ze słońcem tworząc podwójną tęczę. Staliśmy zachwyceni, bez słów i myśli. Medytacja nie rozpoczęła się w jednym z popularnych aśramów,  przyszła z bryzą ze świętej rzeki.

0 komentarze:

Post a Comment

Zapraszam wszystkich do zostawiania swoich komentarzy. Po zatwierdzeniu przeze mnie wasz post zostanie opublikowany. Dzieki! Edytka :)